Hammam, czyli łaźnia turecka to jedno z tych przeżyć, których trzeba doświadczyć choć raz, podczas pobytu w Turcji. Tej wielowiekowej tradycji w każdym przewodniku poświęcona jest co najmniej jedna strona. Nie ma chyba nikogo, kto nie słyszał o odprężających chwilach w parnym pomieszczeniu z masażem, olejkami i muzyką.
To był jeden z tych razów, kiedy Łukasz odmówił nam towarzystwa, ponieważ stwierdził, że nie będzie się mazał żadnymi świństwami.
Spośród kilkudziesięciu miejskich łaźni oznaczonych na mapie Ankary, wybrałyśmy tę położoną w Ulus – najstarszej dzielnicy miasta i jednocześnie uchodzącą za najbiedniejszą. Wyszłyśmy z założenia, że w nieturystycznej części miasta, wizyta w hamamie będzie autentyczna.
Do debiutanckiej wyprawy do hamamu postanowiłyśmy się oczywiście odpowiednio przygotować. Na głos przeczytałam rozdział w przewodniku o radach dla korzystających z łaźni; że w żadnym wypadku nie trzeba zabierać żadnych kosmetyków, ręczników, klapek, bo wszystko otrzymamy na miejscu. Oczywiście podczas przebywania na terenie hamamu trzeba być nago, ponieważ tylko tak pojawiają się w łaźni Turczynki. Niekoniecznie nam się te rady spodobały. Ale skoro tak każą, skoro szaleć to szaleć i skoro chcemy tak, jak miejscowi, to wyróżniać się pod żadnym pozorem nie można.
Według mapy byłyśmy na miejscu. Zabytkowy budynek jeszcze z czasów osmańskich wieńczyły wielkie kopuły. To było TO! Przed oczami ukazał mi się obraz sprzed wieków tego tętniącego życiem miejsca – gdzie leniwie krzątali się długobrodzi Turcy dysputując o sprawach wagi państwowej w pomieszczeniu pełnym pary. Ruszyłyśmy pewnym krokiem przed siebie zachęcone pierwszym wrażeniem. Ledwo zdołałam uchylić furtkę na dziedziniec, kiedy z naprzeciwka zaczął biec właśnie taki brodaty Turek krzycząc i wymachując rękami. Okazało się, że trafiłyśmy do hammamu przeznaczonego wyłącznie dla mężczyzn.
Krzykliwy mężczyzna ruchem pełnym pogardy wskazał budynek łaźni dla kobiet. Za furtką ujrzałyśmy blok z odpadającym tynkiem, który bynajmniej nie był zabytkiem. A już o kopułach nie wspomnę. Zewsząd sypał się tynk, a obdrapane ściany nie zachęcały do wejścia. Ale jak to mówią: No risk, no fun…
W chwili przekroczenia progu, w holu zapanowała cisza. Wewnątrz same Turczynki, raczej w średnim wieku, wszystkie ubrane w tradycyjne stroje. Wyglądało to tak, jakby nigdy wcześniej przed nami nie stanęła w tym miejscu stopa yabanci (obcokrajowca). I chyba nie stanęła. Sam budynek prezentował się dość przerażająco. Widać, że wszystko wymagało tam generalnego remontu, a kolory kafelków kojarzyły się bardziej z gabinetem dentystycznym, niż salonem piękności.
Ceny były bardzo atrakcyjne. Na migi pokazałyśmy więc, że chcemy wszystkie zabiegi, jakie tylko mają do zaoferowania. Jedna z pań zaprowadziła nas do pomieszczenia, w którym trzeba było się przygotować, a potem wskazała miejsce właściwej łaźni. Zamknęła drzwi i wyszła. W pomieszczeniu czekały kolejne niespodzianki; zamiast opisanych w przewodniku jednorazówek, czekały na nas gumowe chodaki. Najlepsze jednak były ręczniki. Te bowiem wyglądały identycznie, jak kuchenne ścierki w kratkę do wycierania naczyń. Były też takiej wielkości. Do tego dziurawe. Po rozciągnięciu ściereczki jak tylko się dało, prawie zakrywała niezbędne minimum. Wciąż ciekawe tego, co będzie, ale już mniej odważnym krokiem ruszyłyśmy do ostatniego pomieszczenia.
Gwar, śmiech, dziesiątki donośnych głosów rozmawiających ze sobą Turczynek, ucichły NAGLE. w jednej sekundzie wszystkie, ale to absolutnie wszystkie spojrzenia skierowały się w nasza stronę. To była najdłuższa i najgłośniejsza cisza, jaką przeżyłam dotychczas. Bynajmniej żadna z obecnych nie była nago.
Wszystkie dość krępe i śniade. My białe, chude i bez niczego. Szmatka z dziurami zdawała się skurczyć jeszcze bardziej. Moją twarz zalał najbardziej na świecie purpurowy rumieniec.
Były dwa wyjścia: nogi za pas i najkrótszą drogą wydostać się stąd na koniec świata, albo jak gdyby nigdy nic, wziąć udział w całym procesie, choć o nie rzucaniu się w oczy nie było już mowy. Oczywiście wybrałyśmy to drugie. Po krótkim czasie w ogromnym pomieszczeniu panowała już polsko turecka sztama. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na wystrój wnętrza. Wszystko w marmurze, wielkie przestrzenie, iście haremowa atmosfera. Już całkiem zrelaksowana do woli korzystałam z niewielkiego basenu i biegałam z sauny do sauny. Wszystkie te miejsca łączyło ogromne pomieszczenie z kamiennymi ławami, na których siedziały pokaźne Turczynki i polewając się wodą oddawały się bezgranicznie plotkom i pogaduchom. Zmęczona już trochę pływaniem z niecierpliwością czekałam na część SPA.
Nagle pojawiła pani z dwoma wiadrami oraz trzymając w ręku coś na kształt zestawu do czyszczenia łazienek. Kazała mi usiąść na jednym z kamieni i od razu oblała wiadrem ciepłej wody. Byłam kompletnie zaskoczona. Nie czekając i nie pytając o nic, gigantyczną gąbką pokryła mnie potężną ilością piany. Następnie przyszedł czas na wielką ryżową szczotę. Jakie to było ostre! Z tyłu, z przodu, za uszami, pod pachami, między palcami u nóg! Wszędzie! Nagle chlus! Z wiadra polała się lodowata woda. Chwilę potem gorąca. I jeszcze raz to samo. Nikt nie zdawał się słyszeć moich pisków. Nie było szans na ucieczkę. Cały rytuał powtórzyła jeszcze dwa razy. Za ostatnim już nawet nie czułam bólu 🙂
Na chwiejnych nogach, po trzech godzinach pobytu w łaźni, wróciłyśmy do przebieralni.
Kiedy opuszczałyśmy budynek, wszystkie kobiety odprowadziły nas do drzwi żegnając i ściskając serdecznie. Oczywiście zapraszając na kolejny raz. Od czasów pieluch nie miałam tak gładkiej skóry. Na ulicy obie parsknęłyśmy głośnym śmiechem.
Długo będę wspominać wizytę w tradycyjnym tureckim hammamie. Od tamtej pory z wielkim dystansem podchodzę do wszystkiego, co piszą w przewodnikach.
Do łaźni wybiorę się ponownie przy najbliższej okazji. A w Ankarze nawet wiem, do której! 🙂
Marzec,2007