Celem naszej wyprawy w północne Karakorum był niezdobyty dotąd szczyt Yawash Sar II o wysokości szacowanej na ponad 6100 m n.p.m. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że to właśnie podróż w doborowym i wyjątkowym towarzystwie jest celem. Góra wciąż pozostaje „do wzięcia😉”, natomiast ja przeżyłam jedną z najpiękniejszych przygód w życiu.
Nasz trekking w Dolinie Ghidims rozpoczynał się z najwyżej położonej w Pakistanie (3000 m.n.p.m.) wioski Shimshal. Już sama droga do tego niezwykłego miejsca jest mrożącą krew w żyłach przygodą😊. O wiosce napisałam więcej w I części Pakistańskiego Tryptyku. Zanim wyruszyliśmy w naszą kilkudniową wędrówkę, trzeba było sprawdzić i policzyć niezbędny sprzęt. Dla miejscowych praca przy górskich wyprawach jest bardzo dochodowa, dlatego chętnych do roli tragarzy nie brakowało. Do obsługi naszego trekku potrzeba ich było 50. W specjalnym zeszycie każdy z ochotników pozostawiał odcisk palca przy swoim nazwisku oraz opisie i wadze bagażu, za który był od tego momentu odpowiedzialny.
Najbardziej prestiżowa funkcja to przewodnik i tzw. hup, czyli tragarz wysokościowy (high altitude porter). Aby nim zostać, niezbędne są konkretne kwalifikacje. W Shimshal od kilku lat działa szkoła dotowana przez zagranicznych alpinistów, w której chętni uczą się posługiwać sprzętem i pracują z doświadczonymi wspinaczami. Lokalsi z gór mają niesamowitą wydolność i naturalne predyspozycje do pracy w wysokich partiach gór, dlatego ich pomoc jest nieoceniona przy każdej wyprawie.
Oprócz 52 tragarzy, w naszej wyprawie uczestniczyło także 25 osiołków i 8 majestatycznych jaków. Zwierzęta te zafascynowały mnie od pierwszej chwili. Obładowane dziesiątkami kilogramów sprzętu są w stanie pokonać każdy, nawet najtrudniejszy teren. Jaki są źródłem mleka, mięsa, futra, a ich wyschnięte odchody – opału.
Po obfitym śniadaniu, złożonym ze smażonych jajek, ryżu i soczewicy, nasza karawana ruszyła w drogę. Tuż za długim, linowym mostem nad rzeką Shimshal zaczął się dla mnie inny, dotychczas niedostępny świat – świat surowych, majestatycznych i dziewiczych gór.
Droga do bazy głównej zajęła nam trzy dni. W jej trakcie mieliśmy dwa obozy. Pierwszego dnia pokonaliśmy 17 km i 1500 m przewyższenia, a w kolejne po 25 km. Trekking technicznie był dość prosty. Największa trudnością była – na pewno dla niektórych – wysokość. Najwyższy punkt na trasie stanowiła przełęcz na wys. 5000 m n.p.m. Kiedy tylko zaczęłam pod nią podchodzić, wysokość dała się mocno we znaki. Momentalnie poczułam się niczym po litrze wypitego duszkiem mocnego alkoholu. Zawroty głowy i mdłości. Na szczęście został ze mną Imtiaz, jeden z przewodników. Powoli, trzymając go za rękę, stawiałam kolejne kroki. Mimo że teren był bardzo łatwy, to każdy kolejny, nawet w miarę zmniejszania się wysokości, sprawiał mi duże trudności. Do obozu II, doszliśmy wraz z kolegą, który miał prawdopodobnie te same odczucia, ponad 2 h za pozostałymi.
Każdego dnia kilkukrotnie musieliśmy pokonać rzekę Ghidims, wypływającą wprost spod ogromnego lodowca. Poziom wody zależał od pory dnia i opadów. Czasem dawał się we znaki do tego stopnia, że do pokonania żywiołu potrzebna była pomoc osób trzecich. Przed samą bazą główną rzekę musieliśmy pokonać na jakach. Dla mnie było to jedno z bardziej ekstremalnych przeżyć na wyprawie. Najwygodniejsza część jaka była zajęta przez dziesiątki kilogramów bagażu. Trzeba było się więc zmieścić na opadającym zadzie, za tobołami i trzymać się grubej, wrzynającej się w dłonie liny. Dodatkową trudność stanowiła rwąca, głęboka rzeka pod nogami i obijające się o siebie, masywne zwierzaki. Wystarczyłaby chwila nieuwagi i wielki jaczy róg mógł wylądować w czyimś udzie.
Moimi bohaterami byli miejscowi. O ich wydolności, kondycji i wytrzymałości można pisać książki. Rwącą, górską, polodowcową rzekę pokonywali boso, na swoich chudych nogach, w podwiniętych nogawkach, często z nami na plecach. Rozbicie obozu przystankowego zajmowało im ok. 20 min. Po całym dniu pracy na 4000 m n.p.m. relaksowali się np. grając w…piłkę nożną😊 Byli pomocni, zawsze czekali na najsłabszych. Właśnie tak będą mi się kojarzyć – w pozycji półleżącej, drzemiący oparci o kamień, czekający, aż do nich dojdziemy. Jednym z nich był Jamal, który uczestniczył w tegorocznej, zimowej narodowej wyprawie na K2.
Trekking był świetnie zorganizowany, za czym stała lokalna agencja Jasmine Tours. W dniu, kiedy czekała nas najdłuższa i najcięższa przeprawa z dużymi różnicami wysokości, nasza ekipa w okamgnieniu przygotowała plenerowy lunch. Na 4000 tysiącach, po wielogodzinnym marszu, widok rozłożonego na ziemi obrusa, owoców w zalewie i gorącej herbaty dorównywał widokowi najpiękniejszych szczytów. Przygotowaniem posiłków na co dzień zajmowało się dwóch wyśmienitych kucharzy, którzy z kilkunastu wtarganych w góry składników potrafili przyrządzić prawdziwe uczty… Najczęściej na stole pojawiał się ryż, makaron, soczewica, jajka w różnej postaci, wszędobylskie chiapati, czyli przaśne pieczywo, które służyło również za sztućce. Pewnego dnia w bazie czekała na nas nawet pizza! 😊
Niesamowity był sam fakt przebywania w zupełnej dziczy, gdzieś w północnym Pakistanie, przy granicy chińskiej, w miejscu gdzie przed nami były dosłownie trzy wyprawy. Wielogodzinna wędrówka w otoczeniu przepięknych, niezdobytych dotąd gór sprzyja rozmyślaniom i poznawaniu samego siebie. Trzeciego dnia trekkingu dotarliśmy do miejsca, w którym powstała baza główna. Był to nasz dom przez kolejne kilka dni. O życiu w bazie przeczytacie w kolejnej części Pakistańskiego Tryptyku.
Grudzień 2018 (sierpień ’18)
Ech…..Cudnie!!!! :))))
To fakt. Niezapomniane widoki i przygody. Dzięki!