Widok bazy, która przez najbliższe dni miała stać się naszym domem, po dziesięciogodzinnym marszu naprawdę cieszy. To największy plus bycia jedną z ostatnich – zawsze wszystko jest już gotowe 😉 Nasza baza znajdowała się na 4500 m.n.p.m., wciśnięta w niewielką dolinę potoku wpływającego do polodowcowej rzeki Ghidims.
Organizacja życia w bazie głównej
Mieliśmy wszystko, co jest potrzebne do szczęścia: była mesa połączona z namiotem – kuchnią, toaleta, prysznic, wydzielona część na odpady, część rekreacyjna z dobrą ekspozycją na słońce idealnie nadająca się do opalania się i czytania książek😊
Nie był to jednak koniec drogi. Cześć ekipy chciała zdobyć szczyt Yavash Sar II, jeszcze dziewiczy karakorumski sześciotysięcznik. Dla pozostałych była to okazja do wyjścia w wyższe partie górskie, by pomóc z wynoszeniem sprzętu i jedzenia do bazy wysuniętej. Tym sposobem jeszcze raz znalazłam się na 5000 m n.p.m., ale samopoczucie było już o niebo lepsze. A na pewno do nieba miało bliżej 😉
W wolnym czasie
Po takiej „ekspedycji” należał się dzień restu, który mijał w leniwej i przyjemnej atmosferze. Był to czas na zrobienie prania, zaległy prysznic😉, czytanie, pisanie, ciekawe rozmowy przy łyku pysznej, aromatycznej kawy z kawiarki…
Czas w bazie był również doskonałą okazją do wędrówek po okolicy. Właściwie nie musieliśmy się nigdzie daleko zapuszczać, ponieważ wszędzie otaczały nas piękne, majestatyczne, surowe Karakorum.
Namiot, w którym znajdowała się toaleta, stał oczywiście na uboczu. WC było tak wykopane, że pomimo kilkunastu osób w bazie w żaden sposób się tego nie odczuwało 😉. Natomiast w namiocie z prysznicem, mieliśmy do dyspozycji ciepłą wodę! 20-litrowy worek spokojnie wystarczał na kilka pryszniców. I co ciekawe, była to jedyna ciepła woda do mycia na całej prawie miesięcznej wyprawie.
Mesa
Nasi kucharze postawili na osiąganie kulinarnych szczytów. Prawdziwi magicy, którzy codziennie przygotowywali nam smakowity festiwal smaków. Albo na takiej wysokości i tak wszystko smakuje😊 Trzymam się jednak pierwszej wersji. Na śniadaniach królowały jajka w różnej postaci, na lunch lekka przekąska w postaci makaronu lub ryżu z sosem i deseru. Ostatnim posiłkiem była już trzydaniowa uczta. To właśnie w mesie spędzaliśmy najwięcej czasu.
To tam toczyły się ciekawe opowieści, wspominki i przelewała fala śmiechu. Łykiem przemyconego alkoholu chętnie częstowała się miejscowa ekipa, co było dla nich mocnym (dosłownie) bodźcem do rozpoczęcia tanecznego show w rytm pakistańskiej muzyki.
Akcja ratunkowa
Pewnego dnia musieliśmy również wezwać pomoc z powodu pogorszenia się stanu zdrowia naszej koleżanki. W Pakistanie górskie akcje ratunkowe przeprowadzane są zawsze przez dwa helikoptery. Lecz tylko jeden z nich podchodzi do lądowania i zabiera poszkodowanego. Widok śmigła pakistańskiej armii na tle potężnej granitowej ściany robi piorunujące wrażenie. Czas oczekiwania na pomoc był dla nas bardzo emocjonujący. Trzeba było odpowiednio wybrać i oznakować lądowisko. Tu z pomocą przyszedł nam papier toaletowy, a nawet moja apaszka wzięła udział w akcji ratunkowej. Każdy z nas chciał pomachać na pożegnanie poszkodowanej i nikt nie narzekał z powodu kolejnego „wolnego” dnia😊 Koleżanka otrzymała pomoc w najbliższym szpitalu w Gilgit i wszystko skończyło się pomyślnie.
Dystans do Shimshal pokonaliśmy o dobę krócej, niż w kierunku bazy. Tydzień w górach na dużej wysokości dał nam dobrą aklimatyzację, którą od razu poczuliśmy. Nadszedł czas powrotu na niziny, do cywilizacji, a potem stopniowo do rzeczywistości. Ale czas w Karakorum na zawsze zostanie w naszych sercach, głowach i duszach 🙂
Grudzień’18 (sierpień)