To przypadkowe spotkanie z rodakami na marokańskiej pustyni, pośrodku pustej drogi , mogłoby być inspiracją do niezłego filmu kryminalnego! Kto by pomyślał, że krótka pogawędka na prowizorycznym CPN-e, będzie miała swoja kontynuację na rosyjskiej granicy, gdzie spędzę nocą kilkanaście godzin w czerwonym Renault Kangoo, między obładowanymi ciężarówkami. Ale zacznijmy od początku…
Wycieczka do Maroka i zaskakujące spotkanie na pustyni
Kilkanaście lat temu pilotowałam kilkuosobową grupę turystów po Maroku. Wyjazd był bardzo udany, program bogaty, towarzystwo super. Po kilkugodzinnym przejeździe przez Saharę, widok malutkiej stacji benzynowej, pośrodku niczego, wywołał w nas niemałą euforię. Co prawda o zimnym piwku nie mogliśmy nawet pomarzyć. Natomiast o pomarańczowym soku, albo zimnej coli już tak! Modły zostały wysłuchane, a na stacji była nawet lodówka i niewielka knajpka!
Gdyby nie to, że uzupełniliśmy już płyny i zapasy energetyczne, widok czerwonego Renault Kangoo na polskich numerach uznalibyśmy za fatamorganę.
Właścicielami auta byli kolekcjonerzy minerałów, którzy właśnie zjechali z gór Atlas, skąd od 6 lat wykopują i eksportują tony marokańskich agatów. Przemek, wśród znajomych z kamieniarskiej branży doczekał się nawet ksywki: Król Agatów. Minerały były jego konikiem od zawsze, ale to właśnie do agatów marokańskich miał szczególną słabość. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawostek na temat tej przepięknej skały. Gdzie występuje, czym się charakteryzuje, w którym miejscu najlepiej agat przecinać, gdzie tkwi jego piękno… Okazało się, że Król Agatów ma nawet swoje muzeum minerałów, gdzie eksponuje najbardziej wyszukane okazy. Resztę sprzedaje na giełdach kolekcjonerskich. Kilka osób z grupy wymieniło się z chłopakami numerami i nasze drogi rozeszły się.
Zimowa wyprawa nad Bajkał
Pół roku później planowałam z kumplami zimową wyprawę na Syberię. Dogrywając ostatnie formalności, odebrałam telefon od…Króla Agatów! Okazało się, że kontaktowała się z nim jedna z moich turystek, ponieważ chciała sprowadzić sobie z Maroka stół. I tak zdobył mój numer, kiedy dowiedział się, że często wyjeżdżam na wschód. Dwa tygodnie później miałam zaplanowany wyjazd nad zimowy Bajkał. Na myśl, jakie minerały występują w tamtym regionie świata, Przemkowi zaświeciły się oczy. W jednej chwili podjął decyzję o dołączeniu do naszej grupki.
Zimowa przygoda była piękna, a Muzeum Minerałów Króla Agatów powiększyło się o gablotę z ekspozycją z Rosji. To wspaniałe uczucie, kiedy znasz historię każdego jej okazu.
Perypetie na rosyjskiej granicy
Krótko po powrocie do kraju Przemek oznajmił, że czas zdobyć również tytuł Króla Agatów za wschodnią granicą. Dowiedział się, że za dwa tygodnie w Moskwie odbywa się wystawa minerałów. Wiedział, że musi się tam znaleźć. Ja natomiast, jako „człowiek od wschodu”, też. Wystawa przypadała na 7 kwietnia, czyli rosyjski Dzień Geologa. Akcja była naprawdę szybka. Może i dobrze, bo przynajmniej nie miałam czasu, by się zastanowić nad swoimi obawami.
Na tamten czas, aby wyjechać się z minerałami w Rosji na wystawę, należy przekraczając wszystkie granice zdobyć osiem pieczątek; w Urzędzie Celnym w Polsce, na granicy przy wyjeździe z UE, na wjeździe do Rosji, w Urzędzie Celnym w Moskwie oraz te same w drodze powrotnej. Ponadto w dokumentach trzeba wskazać dokładną zawartość przewożonych towarów i ich wagę. Na powrocie wszystko oczywiście musi się zgadzać. Zdobycie każdej pieczątki powinno być poprzedzone dokładną kontrolą auta i towaru. Na szczęście, pojęcie „powinno” w niektórych miejscach jest elastyczne. Szczęśliwie dla nas, ponieważ do Polski, zamiast ze 150 kg agatów, wieźliśmy dokładnie tyle…kwarcu.
Dla wszystkich celników na trasie nasz przypadek był precedensem. To zazwyczaj pomaga, ponieważ nie do końca wiedzieli, jak się z nami mieli obchodzić. Natomiast, aby pokazać się z jak najbardziej srogiej strony, na rosyjskiej granicy byliśmy kontrolowani najdokładniej ze wszystkich TIR-ów czekających w kolejce. Byliśmy również jedyną osobówką, która wjeżdżała do wielkiego pomieszczenia skanującego pojazdy i jedyną, pomiędzy sznurem wielkich ciężarówek. Kiedy Król Agatów dowiedział się, że po rosyjsku „gruz”, oznacza „towar”, z radością sam odpowiadał na wszystkie kolejne pytania celników: „Co przewozicie?”
Po nieprzespanej na granicy nocce mieliśmy już sztamę ze wszystkimi celnikami. Do wystawy brakowało nam ostatniej pieczątki – z Urzędu Celnego w Moskwie, bez której formalnie nie powinniśmy nawet otwierać w tym mieście bagażnika.
Król Agatów podbija Moskwę
Niestety zastój na granicy oraz fatalny stan drogi do stolicy spowodowały ogromną obsuwę czasową i drzwi do urzędu w Moskwie były już zamknięte. Przemek był tak zdeterminowany, że postanowiliśmy (choć z duszą na ramieniu) kontynuować misję popularyzacji polskich i marokańskich kamieni w Rosji. Przynajmniej taka była oficjalna wersja. Marokańskie agaty okazały się hitem na moskiewskiej wystawie do tego stopnia, że cały nasz „gruz” rozszedł się, jak ciepłe bułeczki. Pod wpływem wystawowej atmosfery, zakrapianej koniaczkiem z okazji Dnia Geologa i naszego „sukcesu”, całkowicie zapomnieliśmy o fakcie, że formalnie wpadliśmy w poważne tarapaty.
Dyrektor Vladimir Igorovich
I to jest właśnie moment, kiedy do „naszego filmu” wkracza Vladimir Igorovich. Biznesmen o ciekawej przeszłości, którego wszyscy nazywali „Dyrektorem”. Podczas rozmowy zdradził nam swoje plany o otwarciu w Rosji najpotężniejszego muzeum mineralogicznego. Znajomość z Królem Agatów dobrze wpisywała się w jego wizję.
Vladimir Igorovich kierował pewnym podmoskiewskim przedsiębiorstwem. W jego skład wchodziły: hotel, restauracja, szkoła, klub sportowy, firma budowlana i pewnie jeszcze wiele innych podjednostek, o których nie zdążyliśmy się dowiedzieć. Dworek, do którego zaprosił nas Dyrektor, był główną siedziba przedsiębiorstwa. W każdym kącie poupychane były bezcenne okazy różnych minerałów, którymi zachwycał się Przemek. Moją uwagę przykuły wszechobecne symbole systemu komunistycznego. Znad fotela dyrektora złowrogo spoglądali Lenin i Kim Dzon Il, a na ścianach wisiały sztandary z komunistycznymi sloganami. Vladimir opowiadał historie o „przebrzydłym kapitalizmie” oraz o swojej nienawiści do inostranców. Mimo że momentami czuliśmy się nieswojo, przyjął nas bardzo serdecznie.
Miejsce było swoistym tworem. Wszyscy zatrudnieni w obiekcie, za swoją pracę otrzymywali wikt i opierunek oraz symboliczne grosze na drobne wydatki. Każdy traktowany był równo. Istny relikt poprzedniego systemu, u boku kapitalistycznej potęgi i najdroższej stolicy świata.
Pomocna dłoń Dyrektora
Nie wiem, czy to jakiś anioł stróż, czy „szczęście nowicjuszy”, ale i ta przypadkowa znajomość bardzo nam pomogła. Jak słusznie obawialiśmy się, brak „pieczątki wjazdowej” z towarem do Moskwy, był poważnym problemem. Niezwłocznie musieliśmy udać się do Urzędu Celnego, by wyjaśnić sytuację. Tylko, że do zamknięcia urzędu były już tylko 4 godziny. Zważywszy na fakt, że znajdowaliśmy się jakieś 30 km pod Moskwą i musieliśmy jeszcze „uzupełnić” braki towaru w bagażniku, prognozy nie były optymistyczne. I tu po raz pierwszy poczuliśmy pomocną dłoń Dyrektora. Błyskawicznie ze swojej firmy budowlanej załatwił nam górę kwarcu. Następnie, małym młotkiem Przemek rozłupywał głazy na odpowiednie rozmiary tak, by gramatura i ilości pasowały do opisu kamieni w dokumentach. Ja natomiast, na bieżąco opatrywałam mu kolejne skaleczenia na palcach, zdając się już totalnie na los.
Z duszą na ramieniu i 150 kg kwarcu w bagażniku, mknęliśmy do moskiewskiego City, gdzie znajdował się Urząd Celny. Wymyślając po drodze różne wersje tłumaczenia braku pieczątki dla funkcjonariuszy. Auto zaparkowaliśmy przed szlabanem licząc, że celnikom nie będzie się chciało go sprawdzać, z powodu braku wiedzy na temat wyglądu minerałów.
Na miejscu wszystko układało się podejrzanie łatwo. Naczelnik przyjął nas, mimo że do zamknięcia pozostało jedynie 20 minut i wcale nie musiał już tego robić. Po wysłuchaniu jedynie wstępu naszej historii, wyjął kartkę, długopis mówiąc: „Piszi.”
Nie zadając – wbrew swojej tendencji – pytań, spisałam dokładnie dyktowane słowa. Po chwili wrócił z jakimś pismem i życzył szczęśliwej drogi. Czyżby opiekuńcza dłoń Dyrektora? Nie chcieliśmy się nad tym zastanawiać.
Ewakuacja 😉
Na granicy również, bez żadnej kontroli, gładko przeszliśmy wszystkie posterunki. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę powrotną, zaskoczyła nas kolejna potężna niespodzianka – naszego samochodu NIE BYŁO!!! Celnicy zasugerowali, że prawdopodobnie nas odholowali za nieprawidłowe parkowanie. Za ich kolejną radą odnaleźliśmy w internecie numer do tzw. Ewakuacji aut (z ros. odholowanie). Po krótkim telefonicznym śledztwie okazało się, że nasz „kangurek” stoi odholowany na parkingu, na obrzeżach Moskwy. Po opłaceniu mandatu w stosownej jednostce policji, udaliśmy się metrem, a potem autostopem na wskazany parking. Stamtąd mogliśmy w końcu ruszyć w kierunku domu!
Przed wyprawą za punkt honoru obrałam sobie, że nie damy żadnej łapówki. Wyjeżdżając z Rosji po tych wszystkich przygodach, nie chciało mi się wierzyć, że się bez tego obeszło. I tym momencie, już po stronie Unii Europejskiej, łotewski celnik przyczepił się do…sztangi fajek, które wiozłam dla taty, a które beztrosko leżały na kupie kwarcu. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszeliśmy po wyjeździe z Rosji, było:
„Dogadamy się jakoś”.
Na szczęście była to jedyna rzecz, która zwróciła jego uwagę, a fajki w całości dojechały do domu 😉
2011/2012/2013
*zbieżność imion przypadkowa;)